Pojechaliśmy z moim Towarzyszem Życia na kawę do Poznania.
Na jedną noc wynajęliśmy pokój w Rezydencji Solei na ulicy Szewskiej. Do zanocowania w tym konkretnym miejscu zachęciły nas bardzo pozytywne opinie w internecie o standardzie pokoi i jakości śniadania oraz lokalizacja, która właściwie nie mogłaby być lepsza - starówka. Ale jak to w życiu bywa, rzeczywistość nie była tak różowa. Rezydencja rzeczywiście ulokowana jest na Starym Mieście, udało nam się nawet zaparkować. Szoku doznaliśmy dopiero w samym miejscu naszego noclegu. By dostać się do środka trzeba dzwonić domofonem, a następnie wspiąć się po dosyć stromych schodach. Pokój, który miał być przestronny i dla dwóch osób, niestety okazał się być dosyć ciasną klitką, przeznaczoną w domyśle dla jednej osoby. Dostęp do łóżka był tylko z jednej strony, co było dosyć załamujące. Gdy w niedzielę rano udaliśmy się na śniadanie przywitało nas kilka półmisków z obeschniętym serem i wędliną, a także kilkudniowym pomidorkiem. Herbata smakowała jak pomyje, a kawa była niedoparzona.
W sobotę po przyjeździe udaliśmy się na pierwszy posiłek do
Tapas Baru na ulicy Wrocławskiej. Wystrój tej hiszpańskiej restauracji był przyjemny, a z racji niewielkiej liczby gości byliśmy dobrze obsłużeni przez kelnera. Ja zamówiłam Tagliatelle w sosie śmietanowym z łososiem, a do picia Caipirinhę, mój Towarzysz Życia zamówił Pinchitos z kurczaka, wołowiny i wieprzowiny, a do picia piwo (wybór miał spomiędzy Lecha i Żywca, gdyż kelner nie wspomniał, że posiadają także Millera). Na dania czekaliśmy około 7-10 minut, co niestety świadczy o tym, że potrawy nie są świeżo przygotowywane. Moja Caipirinha wyglądała dobrze, ale przez słabo zgniecioną limonkę smaki słabo się przegryzły, w wyniku czego dosyć mocno czuć było Cachacę.
Zupełnie inaczej miała się sprawa z Tagliatelle. Karta nie wspominała, że danie zawiera kapary, których za bardzo nie lubię. Zamiast parmezanu makaron dostałam z 3 cząstkami cytryny do skropienia, co mnie nieco zaskoczyło. W smaku sos był niezły. Niestety makaron był nieco zbyt miękki, a łosoś niedoprawiony. Zdecydowanie lepsze tagliatelle z łososiem jadłam kiedyś w Warszawie, przy ulicy Kamionkowskiej w Cafe Pasta (obecnie
Pasta Nova).
Pinchitos, które miało składać się z kawałków grillowanego mięsa, składało się z mięsa, które nie miało żadnych śladów grillowania. Towarzysz Życia stwierdził, że było smaczne. Hiszpanie siedzący przy sąsiednim stoliku, jedzący to samo danie nie byli z niego zadowoleni, co pozwala mi przypuszczać, że Pinchitos nie było przygotowane jak trzeba.
Ominęliśmy
Piano Bar, pusty o tej porze, z kosmicznymi cenami, a także sieciówkę Starbucks, bo ich kawa jest wszędzie podobna. Chcieliśmy iść do Cafe Art, ale niestety nie mieli latte z syropem migdałowym, na którą miałam ochotę. W końcu wylądowaliśmy w empik cafe, gdzie obydwoje wzięliśmy latte z syropem. Kawa była w porządku, w amerykańskim stylu. Przemiła pani na moje życzenie wlała mi pół porcji syropu, bo nie chciałam się zasłodzić.
Wieczorem ruszyliśmy na podbój pubów. Zaczęliśmy od Wrocławskiej. Mimo zakazu palenia w
Kultowa od wejścia siekiera była taka, że postanowiliśmy nie wchodzić. Wylądowaliśmy w
Proletaryacie, wystrojem składającym hołd poprzedniej epoce. Mój Towarzysz Życia wziął piwo "Proletaryat", które okazało się być Noteckim. Ja gin z tonikiem, niestety ciepły, bez lodu, z nieschłodzonym tonikiem, co uczyniło go niemalże niepijalnym, ale dla dobra sprawy go wypiłam.
Następnie przenieśliśmy się do Kuźni Rock Pub na ulicy Koziej. Miejsce przyjemne, w piwnicy. Zasiedliśmy przy barze. D. zamówił gin z tonikiem i otrzymał 40ml ginu na kostkach lodu, dopełnione tonikiem. Ja poprosiłam o Absolut Pears, koktajl na bazie wódki gruszkowej Absolut, z dodatkiem limonki, syropu melonowego i soku z antonówki. Otrzymałam Mohito, czyli drink na bazie białego rumu, mięty, cukru brązowego i limonki. Mohito było dobre, ale ja zamówiłam Absolut Pears. Chwilę później klient zamawiał drink na bazie innej wódki absolut i również otrzymał Mohito, co pozwala mi przypuszczać, że Pani barmanka nie potrafiła zrobić innego drinka poza Mohito, ale doszła w tym do perfekcji.
Po kilku drinkach postanowiliśmy coś zjeść. Na początek wstąpiliśmy do baru szybkiej obsługi serwującego belgijskie frytki -
Bel Frit na ulicy Wrocławskiej. Niestety z dań bezmięsnych dostępne były jedynie krążki cebulowe i frytki. Z tego powodu zrezygnowaliśmy i udaliśmy się w poszukiwaniu restauracji, która serwuje więcej niż jedno danie bezmięsne. Wybraliśmy indonezyjską restaurację
Warung Bali przy ulicy Żydowskiej. Wnętrze tej restauracji może trochę odstraszyć, gdyż jest połączeniem eleganckiej restauracji etnicznej oraz taniego chińskiego baru z nieistniejącego już Stadionu Dziesięciolecia.
Ja zamówiłam Margheritę, Nasi Vegetarian oraz herbatę Melati Pram Banan, D. zamówił tajskie piwo Singha, kawę Luwak oraz Nasi Campur Bali. Jedzenie, które otrzymaliśmy było bardzo smaczne. Moje danie zawierało tofu, tempeh, orzechy i było pełne aromatycznych przypraw. Danie mojego Towarzysza, pozwoliło mu odkryć nowe smaki. Obydwoje byliśmy zadowoleni z zamówionego jedzenia.
Nieco inaczej sprawa miała się z napojami. Wprawdzie kawa i piwo były dobre, ale zamówione przeze mnie napoje mogłyby być lepsze. Margherita, którą zamówiłam była podana przepięknie, za to potwornie słona, obawiam się, że zamiast szczypty soli wsypano jej łyżeczkę. W związku z tym wypiłam pół piwa, które zamówił D.
Do dzbanuszka z herbatą nie włożono żadnego sitka, lecz po prostu wsypano liście herbaty i zalano wodą. Przez co się ona przeparzyła i nie była dobra. A tak bardzo chciałam jej spróbować, ale mówi się trudno.
Po jedzeniu udaliśmy się do
Cafe Sekret na ulicy Sierocej, na jednego drinka. Wnętrze tego przybytku było sympatyczne, jednak nieco pstrokate. D. zamówił gin z tonikiem, a ja Mohito. Otrzymany gin był ok. Niestety Mohito było paskudne. Podane z suszoną miętą (taką, z której robi się herbatę miętową), cytryną oraz białym cukrem. W smaku nie było wyczuwalnego aromatu rumu, więc podejrzewam, że przygotowano je na wódce. Na koniec Pani spytała czy smakowało, co bardzo rozbawiło mojego Towarzysza.
Wieczór zakończyliśmy w Kuźni, o której napisałam już powyżej, gdyż lecąca muzyka oraz niezłe giny z tonikiem zachęciły nas wystarczająco.
Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od opisywanego już wcześniej śniadania, po którym poszliśmy na spacer. Ponieważ pogoda nie zachęcała do długich przechadzek udaliśmy się do
Werandy na Świętosławskiej. Wystrój był przeuroczy, zachęcał do pozostania w lokalu na dłużej, a roztaczający się zapach przywoływał wspomnienia dzieciństwa. Ja zamówiłam herbatę goździkową i sernik, a D. czekoladę piernikową i również sernik. Herbata, którą dostałam była przepyszna, z kawałkiem pomarańczy, melisą, w miodzie pływały kawałki skórki pomarańczowej i goździki. Całość była niesamowicie aromatyczna. Czekolada piernikowa została podana z bitą śmietaną, syropem piernikowym i dwoma ciasteczkami. Była gęsta i pyszna. Sernik, który zamówiliśmy był domowej roboty, podany z płatkami migdałowymi, orzechami laskowymi i sosem czekoladowym. W smaku bardzo dobry, nie za słodki. Szkoda jedynie, że Pani nas nie ostrzegła, że sernik ma przynajmniej 300gram i jest w zasadzie porcją dwuosobową.
Na obiad udaliśmy się do
Sorelli na Ślusarskiej. Wnętrze tej pizzerii jest bardzo przeciętne, właściwie nic specjalnego. Ja zamówiłam małą pizzę z pieczarkami, mozzarellą i sosem pomidorowym oraz grzane wino, a D. Calzone oraz pepsi. Moja mała pizza okazała się być bardzo mała. Ciasto nie było chrupiące, raczej podobne do cienkiego ciasta z Pizzy Hut. Reakcja mojego Towarzysza brzmiała "słabe", w związku z tym mogę przypuszczać, że nie był zachwycony otrzymanym daniem.
Przed wyjazdem sprawdzałam, gdzie można napić się w Poznaniu dobrej kawy. Znalazłam forum
www.caffeprego.pl, którego użytkownicy stwierdzili, że nie da się w Poznaniu wypić dobrej kawy. A szkoda, bo Stare Miasto jest piękne i zachęca do przyjazdu.